Niemogłazłapaćtchu.Miaładośćtegodomu.Itejsukienki.
Pożyczyłająspecjalnienadzisiejszywieczór,alebyłazbytciasna.
Pragnęłauwolnićsięzniejnachwilęiswobodniepooddychać.
Sięgnęłarękądotyłu,byrozpiąćzamekbłyskawiczny,aleanidrgnął.
Dałazawygranąiwyczerpanapodeszładookna,bysięuspokoić.
Rzadkostawaławoknie,bomieszkalinaparterzeprzygłównejulicy.
Zczołemopartymochłodnąszybębezmyślniegapiłasięprzedsiebie.
Sporoludzikręciłosięnaprzystanku.Nadjeżdżającyautobuszabrał
prawiewszystkich.Zostałatylkodziewczynawzielonympłaszczu.
Chodziłatamizpowrotem.Stukotszpilekniósłsiępopustejulicy.
Rozglądałasięwokółinerwowopatrzyłanazegarek.Wyraźnie
nakogośczekała.
Jateżsięspóźnię–pomyślałaJoanna.
Trzaśnięciedrzwiamiwyrwałojązzamyślenia.Ojciecpoczłapał
zkuchnidoswojegopokoju.Odponadgodzinynaprzemian
wrzeszczałigderał.Niewiedziała,ocomuchodziło.Odwielulat
próbowałaprzywyknąćdociągłychawantur,aleniezawszeudawało
jejsięzachowaćspokój.Uwielbiałroztaczaćprzedniączarnewizje
–żezostaniestarąpanną,żenieznajdziepracy–iwmawiać,żejest
nicniewarta.
Drżącymidłońmiwyjęłazszufladydyplom.Pachniałnowością.
Przymknęłaoczyiopuszkamipalcówmusnęłaokładkę.Obiecywała
samodzielność.
Joannaotworzyłaoczyiodetchnęłaswobodniej.
–Wszystkowmoichrękach–szepnęła.–Zachwilęznajdępracę
ibezżaluwyprowadzęsięstąd.
Poprawiłasukienkę.Najpierwnaciągnęłaobcisłąpodszewkę,
apotemwygładziłaczerwony,połyskującybrokatemmateriał,
byrównoleżał.
Zegarnawieżyratuszawybiłdwudziestątrzydzieści.Joanna
wepchnęładoszufladyszpargaływalającesięnabiurku.Nieułożyła
ich.Nieleżałotowjejnaturze.Naprawiepustym,ciemnymblacie
ustawiłalusterkoikrytycznymwzrokiemprzyjrzałasięsobie.Chociaż
pokójtonąłwpółmroku,wyraźniewidziaławielkie,błyszczące,
niebieskieoczy.Brwiściągniętekusobiewpoważnymskupieniu
utworzyłyledwiezauważalnąlwiązmarszczkę.Dziewczyna
rozciągnęłaustawuśmiechu.Lwiazmarszczkazniknęła.Uśmiechnęła
sięszerzej,byujrzećbielzębów.Przesunęłalusterkoienergicznym
ruchemprzeciągnęławłosynajednoramię.Gęste,długie,
oniespotykanymrdzawozłotymkolorzewzbudzałypodziwizazdrość