ROZDZIAŁPIERWSZY
RezydencjaWhitneyówmieściłasięprzyPiątejAlei
wNowymJorku.Wyglądałajakelegancka,leczstara
matronausadowionawnajważniejszymmiejscuprzy
stole,którejprzeszywającywzrokwyrażałjedynie
niezadowolenieiznudzenie.
Beccasiedziaławchłodnymciemnymsalonie
pobrzegiwypełnionymbezcennymiobrazami
iposążkami.Próbowałaudawać,żezupełniejąnie
obchodzi,wjakisposóbprzyglądająjejsiętakzwani
krewni.Patrzylinadzieckoswejodrzuconej
iwydziedziczonejsiostry,jakbyjegoobecność
zatruwałaniezbędnedożyciapowietrze.
Jaknawiedzonygrobowiec,pomyślałaBecca,ijeszcze
razprzebiegławzrokiempoobrazach.
Wsaloniepanowałacisza,którejniemiałaochoty
przerywać.Ponieważostatnimrazembyłatuwroli
petenta,musiałamówić.Teraztojąwezwano,więc
cierpliwieczekała.Nieczułasięzobowiązana
nawiązywaćkontaktuzciotkąiwujem.Siedziała
wfoteluwyprostowana,asplecionedłonieułożyła
naudach.Gdytylkoprzestąpiłaprógrezydencji,mocno
zacisnęłaszczęki,byzjejustniezaczęłysięwylewać
gorzkiesłowa.
Nareszcie!DziękiCi,Panie!–pomyślała,gdy
usłyszałastuknięcieotwieranychbocznychdrzwi.
Cokolwiekstałozatymdźwiękiem,byłomiłym
przerywnikiemdławiącejciszy.Beccaniemiałapojęcia,
żezmienizdanie,gdytylkospojrzynamężczyznę,który