coukryte.WiktorbyłtużpoBogu.Przynimczułaspokój.
Byławobjęciachświatła.Terazjednakwalczyła,była
nakrawędzi.
Wiktorzbierałmyśli.Wspomnieniadekoncentrowały.
Szukałdystansu.Chaotycznienalałświeckie,agresywnie
rozbujaneniezidentyfikowanymiaromatamiwino,
pociągnąłzeszklaneczkiipróbowałmyśleć.Powoli
uprzytomniłsobie,żepewnahistoriamożemiećzwiązek
ztajemniczą,jaknarazie,wiadomościąMonikiS.Kilka
miesięcytemuspotkałsięzArnoldemKretem,zwanym
Arnoldzikiem.Och,jakwówczasplótłtenArnoldzik!
Wyplatałandronyznaiwnościądzieckaibłyskiem
szaleństwawoczach.Owszystkim.Okosmitach,
ozbiorowejmocy,oświadomościbiałozielonychcząstek,
oporcjachpólmiędzygwiezdnych,ołączeniujaźni
zastralnąsferąniezindywidualizowanychbytów
naUranie.Tegoferalnegodnia,abyłotowmarcu,Wiktor
zabrałMonikędojakiejśknajpkinaulicyśw.Marka.
SpotkaliArnoldaKreta.Przysiadłsięiplótł.Monika
wspomniaławówczas,żemarzyopodróżydoMaroka.
WtamtejchwilicośprzykułouwagęWiktora.Arnoldzik
jakbywpadłwzawirowanie.Dziwny,niejasnygest,jakiś
nieprzytomnyruchbarkiem,chwilazłegozawieszenia,
trudnookreślić.Cośbyłonietak.Arnoldzikpodjąłtemat.
Pochwiligorącoreklamowałbiuropodróży„Jan
Heweliusz”Tobyłtrop.Biuro,zdajesię,było
naSzewskiej.
Czaspłynąłwściekle.Kilkachwilzdawałosięroztopić
wprzestrzeni,ottak.Sekundy,minutybyłyjaketeryczna
smuga,łączącanieistnienieznieistnieniem.Wiktordopił
ostatniłykwina,odpaliłpapierosaiwyszedł.
Gorącepopołudnie.Wilgotnepowietrzewymieszane
zpyłamikłębiłosięnadrynkiem.Szewskadudniła
martwiczymżyciem.Tłumyturystówtoczyłysiębez
końca.Turystówmartwiczych,beznadzieiibez
perspektyw,nudnychijałowych.Bezwiększego
znaczenia.Wiktorszedłimyślał,szedłiszukał