STYCZEŃ
Wnocywodazamarzławewszystkichnaczyniach,choćwieczorem,przedsnem,
Stefanrozpalałporazdrugiogieńwżelaznympiecyku.Matkaibratjużspali,gdypiecyk
rozżarzałsiędoczerwoności:kąt,wktórymstał,nasycałgłęboką,pełnąbarwą,więcbrakii
nędzaizbynikływtymblasku,przetwarzałysięwnowy,spokojnykrajobraz.Stefanleżącnie
widziałźródłaświatła—zakrywałjekonturjednegozesprzętów—więcmógłlekceważyć
fakty:zardzewiałypiecyk,wilgotneściany,kalectwoskrzypiącychmebli.Zimnawilgoćizby
szybkoustępowałasuchejfalipowietrza,zrozpalającymsięcorazsilniejwęglemczerwień
zmieniałasięwzłotoiodtejchwilinależałoprzymknąćoczy;tenpunktszczytowymijał
łatwo,piecykcichł,kątizbyprzygasałnagłymiskokami.Stefanobracałsiędościany,by
usnąć.
Zaśranowwiadrze,miednicy,wnaczyniachnastoleszkliłysiętafelkilodu.
Trzeszczałysucho,gdyłamiącjenabierałosięwody.Zresztąitaknaszybachokiennych
kwitłstyczeń,apokątachizbybieliłysięszronyrosnącejodpodłogiwilgoci.
Tenrokodpierwszychswychdniwszedłwmrozy.Awięcniebodniembywało
głębokieiczyste,wiatrywysokie,śnieguspadłoniewiele:dwa,możetrzyrazy,ito
milczkiem,bonocą.PolazaulicąŹródlanąleżaływypukłymipłaszczyznamijegobieli,
kończyłojetużpodniebemgranatowepasmolasu.Pozatymwdolinieprzedowymlasem
śniegosypałspiczastąsylwetkękaplicyiniewielewiejskichchałup—zmiastemłączyłaje
liniagościńca.Nicponadto.ZresztąiulicaŹródlana,dziękitakiejzimie,zmieniałaswój
obraz—jakpiecykprzeinaczałcowieczorawilgotnąizbę,takzimabudowałainną,nową,
bajecznąulicęŹródlaną:śniegobwisałzniskichokapów,leżałnapłotachibudach,lekko,
choćgrubo—mrózczyniłgopuszystymalśniącym.Wyglądałotozatembardzospokojnie,
nawetbukolicznie:ścieżkiwydeptanepodpłotami,samotneśladystóp,polakończącesię
wieżyczkąkaplicyizalesionymwzgórzem.Takipejzażzaciszny,senny,zbudowanyz
podmiejskichczymałomiejskichruder,pozwalałsądzić,żemieszkasięwnichnieinaczej—
takżezacisznie,sennieipozimowemu.
Minąwszyjednakplac,którymkończyłasięŹródlanaikilkapodobnychjejzaułków,
łatwomożnasiębyłozowymzłudzeniempożegnać.Tutaj,ulicamiLeśną,Ekertaijeszcze
innymi,ciągnęłysięjużrzędykamienicopustychoknach,ścianachpoodbijanychztynku,o
wąskichiciemnychklatkachschodowych.Ulicebiegłytuzpółnocynapołudnie—słońce
musiałosięgaćzenitu,byjerozjaśnić.Itaknaniedługo.ZatoKlonowaznówprzypominała
tamtekrajobrazy:nanowokamienicemałeigęstoośnieżone.Szczególniedompogotowia
lekarskiegoustawionodobrze,bofrontemdosłońca,więclśniłszybami.
StefanmiałzulicyŹródlanejdopogotowiadrogęniedaleką:przezplac,potemLeśnąi
otowszystko.Więcistotnieniewiele.Jednakprzedłużałjąsobiesam—zamiastprzecinać
kwadratowyplacnaskos,szedłpoprzyprostokątnych.Ostatnieczasy—zaledwiekilka
miesięcy—nauczyłygoobawyprzestrzeni,lękumiejscwidocznych.Zaprawnypowód
takiegopostępowanianależałouznaćnoszonąnalewymrękawiepłaszczaopaskę.Powodów
bardziejkonkretnychibardziejpamiętnychzdarzyłosięzbytwiele,byzamknąćjekrótką—
zeŹródlanejnaKlonową—drogą.
PrzedfurtkąsiatkiokalającejogródekpogotowiapochylałsięnadmiotłąBerg,a
czyniłto—jakwszystkieswemyśliisprawy—znieodpartympoczuciemracjiipowagą.W
długimiczarnympalcie,wszerokorondymkapeluszuprzypominałortodoksówwołyńskiej
prowincji,godnychbadaczyTalmudu.Nierezygnowałzeswejgodnościnawetwobliczu
tychczasów—Stefanowimruknąłbylejakiepozdrowienie,podnoszącpalcedokapelusza.
Miotłaostroszeleściłapozmarzniętymśniegu.
Napogotowiuranekwcieplekaflowychpiecówbyłnudnyażdosenności.Stein
odsypiałnamansardzienocnydyżur.LenaiGrossmeiernieprzyszlijeszczenadzień.W
4