Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
czamarkanatymwyrostkujakbyzaobszerna,jakbypodarowanaprzezstarszego
brata.
Aonwtedyodwróciłsięipatrzyłnaniądłuższąchwilęzbezczelnymtrochę
uśmieszkiem.Mimowoliopuściłaoczyibyłazłanasiebie,żeumknęławzrokiem.
–Japrzepraszamjaśniepanienkę,alenaprawdęskaleczyłemnogę.Toznaczy
obtarłemjąnapięcie,bowędrujęjużtyledniwtakiupał.Ludzieniechętniepodwożą
dzisiajpodróżnych.Każdyboisięobcych.
–Azdalekawędrujesz?–spytała,żebypokryćtojakieśdziwnezmieszanie.
Niedobrydzień.Duchotaidreszcze.Idzieskądśimnaprzeciwsiarczystaburza.
–O,zdaleka–powiedziałiznowusięuśmiechnąłbezczelnie.Taksię
przynajmniejwydawałopannieHelenie.Mówiłśmiałoizachowywałsięswobodnie
jaknietutejszy.–Obszedłempółświata.Aresztęopłynąłemstatkiem.
–Adokogotyidziesz?
–Jawracam.Doswoich.
Spostrzegłateraz,żeniebyłjużmłodzieniaszkiem.Totylkojegoszczupłość
sprawiała,żewydawałsięmłodszy.Natejdrobnejtwarzyleżałjakiścień
nieodgadnionychdoświadczeń.Pocotowszystko.Dlaczegopozwoliłamuwsiąśćdo
bryczki.Znowupoplecachprzeleciałdrobnydreszcz.
–Konstanty,popędźkonie.Niedojedziemynawetdopołudnia.
–Aotjużzarazbędziem–cmoknąłnakoniestangret,leczoneniezwróciłyna
niegouwagi.
Drogazaczęłaopadaćwdół,kustrumieniowi,zobustronpojawiłysię
czarniaweolchyikoniechcącniechcącprzyśpieszyłykroku.
Rudypasażerodwróciłsięzuśmiechem,któryraptemzmieniałsięwgrymas
cierpienia.
–Mnieteżboligłowaodrana.Toznaczywłaściwieodświtu.Obudziłemsię,
patrzę,słońcewstajewjakichśdziwnychciemnychchmurachpodłużnychjak
niebieloneręczniki.Bojaspałem,proszęjaśniepani,wkopiezboża.Straszna
niewygoda.Pełnożytnichościnasypałosięzamójkołnierz.
Dopieroterazzobaczyła,żetrzymaonnakolanachwęzełekwzgrzebnym
płótniejakwiejskababawybierającasięnatarg.Chciałazapytać,skądwraca,ale
przypomniałasobie,żejużotymmówił.Comnietoobchodzi,pomyślała.Chociażto
jakiśzłyznak.Boże,jakionrudy.TakpewniewyglądałJudasz.Kończętrzydzieścilat.
Więcejniżpołowężycia.Koronkowyczepiecistaropanieństwodokońcażycia.Czyto
jesttawolność,októrąmizawszeszło.Jeszczerazgdzieśdaleko,jakbyzkońca
świata,odezwałsiętendziwnyniezidentyfikowanydźwięk.Przypominazamykanie
ogromnychżeliwnychwierzei,pomyślała.
–Jateżsłyszę–odezwałsiępodróżny.–ZbliżasięSądnyDzień.
–JakiSądnyDzień?
–PoprostużydowskiSądnyDzień.
–Acomnietoobchodzi.
–Jużpanidziedziczkatomówiła.
–Jamówiłam?
–Tak,mówiładosiebie.Jateżczasemzesobąrozmawiam.Gadaćzsobąto
jakbypocząteksnu.
Kiedyprzejechalistrumień,pełenwijącychsięjakpiskorzewodorostów,droga
znowuwspięłasięnapiaszczystypagór,lasrozstąpiłsięukazująctużprzedsobą
zaczajonemiasteczkoBujwidze.Zobaczylikościółśróddrzewnawzgórzuokolonym
murkiemzkamienipolnych,pochyłyplacprzedkościołem,naktórymstałybryczki,
powozikiizwykłechłopskiewozy,parękramówzobwarzankamiipiernikami,ato
10