samrodzajkurzu,tasamaprzypadkowość.Ubranabyła
wwielewarstw:spódnice,suknie,halki,bluzka,kamizela,
natoblezerzwytartymiłokciami.Szyjęmiałaowiniętą
szczelnieczymśwrodzajustarej,koronkowejmantylki.
Najejramionachwisiałwielki,męskifartuchdopracy,
jakbylatami–możecelowo–niedopieranyzgalaktyk
plamfarby.Wżółtawymświetlekilkurozstawionych
napodłodzelampnaftowychcieńrozczochranej,siwejjuż
głowydrżałnadjejdrobnąiwychudłątwarząjakgroźny,
nabrzmiałykorpuspająka.
–Straszniecię,Oleńko,przepraszam.–Powolipodniósł
głowęispojrzałnaniąwodnistymioczami,którecoraz
bardziejzapadałysięwgłąbtwarzy.„Tostarzec–
pomyślała.–Wysłannikśmierci”.–Straszniecię
przepraszam,ale...jużodjakiegośczasu,kiedymamsiłę,
tozbieramtowszystko.
–Ależdrogi–westchnęła.–Jacizawszeprzecież...
przecieżwiesz.–Zamilkłazafrapowana.–Postawię
cilampę,otu,bliżej.Będzieszlepiejwidział.
Zaszeleściłaspódnicą–staromodną,atłasową,
zpożółkłąpianąhalek,prześwitującąspomiędzydziur
inaddarć.Poruszałasiępowoli,jakbywewnątrzdrobnego
gorsetujejciałanerwyiścięgnanapięłysiędogranic
wytrzymałości.Niepewniepostawiłakilkakroków.
Pochyliłasięzledwiesłyszalnymjęknięciemiprzysunęła
lampęnaftowąbliżejfotela.Zabrakłojejjednaksiły,
byunieśćjąiustawićnablacieniedużegostolika.
–Pomożesz?–poprosiłacicho.Mężczyznapochyliłsię
irazemdośćniezgrabnieustawililampętużobokpary
sfatygowanychrękawic,pudełkazlistamiiszklanki
zwodą.
Kobietaopadłanakrzesło.
–Czterdzieścilat.Trzydzieścisiedem?–Uśmiechnęła
sięlekko,usiłujączatrzećwrażeniebolesnegowysiłku,