Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
muodliczonebanknotyeuro.Przebiegłjądziwny
dreszcz,gdypalcenieznajomegomusnęłyjejdłoń.
Przypadkowoczycelowo?Zjegotwarzyniemogłanic
wyczytać.Staranniezawinąłsłoikwszarypapier
iwsadziłgodomalutkiejtorebeczki.
–Dlapani?–zapytał.
–Nie.Prezent–odrzekła,dostosowującsiędojego
lakonicznegostyluwypowiedzi.–Dlaojca.Lubirobić
marmoladę.–Dlaczegootymwspomniała?Przecież
totylkomiłysprzedawca,anieznajomy.Niemiała
wzwyczajugawędzićzekspedientami.
–Marmoladę?–powtórzył.
–Tak,marmoladę–odparła.
Naglesłowo„marmolada”wydałojejsięnajgłupszym
wyrazempodsłońcem.Niewiedziała,dlaczegotak
zwyczajnasytuacja,jakąjestzakupprezentu,
niepostrzeżenieprzemieniłasięwcośosobliwego,
niemalintymnego.Czyżbytodziękikameralnej
atmosferzepanującejwtymsklepiku?Amoże
towszystkojestskutkiemubocznymnadmiarusłońca?
–Rozumiem.–Oczymężczyznyjakbypociemniały.
–Paniojciec…jestsam,tak?
Skinęłagłową.
–Mojamatkanieżyje.Niedawnozmarła–wyznała
znowu,jakbywbrewsobie,inaglepoczuła,jakjego
opalonarękadotykajejdłoni,lekkojąściskaigładzi.
Odczytałatojakoszokującoszczery,odruchowygest
współczucia.Włosisątacybezpośredni!
–Przykromi–szepnął.Pochwiliodsunąłsię
iodwrócił,jakbyzmieszanytym,cozrobił.
–Bardzodziękuję…zasłoik.