AndrzejJuliuszSarwa
Rudzia
Popołudnie.Jesienne.Nijakie.Właśniezaczynałsięlistopad2011
roku.Byłwtorek,drugiego,DzieńZaduszny.Jakieśresztki
słonecznychpromienipołyskującychchwilamiwszczelinachmiędzy
chmuramizasnuwającyminiebo...Chłódismuteksmużącysię
odzwolnaobumierającychroślin,oddrzewbezlistnychjużprawie,
szykującychsięnaprzetrwaniezimy.
Wyszliśmyzżoną,zElą,przeddom.Zagadaliśmydosąsiada,
aon–nistąd,nizowąd–nimzdążyliśmywjakikolwieksposób
zareagowaćschwyciwszyjakiegośnieznanegonampsiaka,który
przerażonykuliłsięwjegoogródku,podrachitycznymkrzakiem
mahonii,dosłownieprzerzuciłgoprzezniski–naszczęście–płot
nanasząstronę.
–Masz!Trzymaj!Będzieszmiałpsa!–zawołałdomniezdrwiącym
uśmieszkiemitakimsamymniesympatycznymspojrzeniem.
–Nonie!–zaprotestowałem.–Zabierajtozwierzę!Zabieraj!
Nojuż!
–Apocomipies?–odparłniegrzecznieiwzruszyłramionami.
–Tonamgopodrzucasz?!–zirytowałemsię.
SpoglądaliśmyzElązdezorientowanitonasąsiada,tonamałego
rudegokundelka,któryprzylgnąłbrzuszkiemdoziemiitylko
spoglądałnanaswystraszonymibrązowymiślepkami,wktórych
odczasudoczasuskrzyłysięciemnobursztynowerefleksy.
Wpierwszymodruchuchcieliśmyszczeniakaprzepędzićnaulicę,
bonigdywcześniejniemieliśmypsa,awzwiązkuztymimiłości
dopsówtakże,alejednakcośnasścisnęłozaserca.Możewłaśnie
teprzerażoneślepka?Może...
–Nodobrze.Niechnaraziezostanie–zdecydowałaEla–apotem
będziemymuszukaćdomu.Przecieżchybaktośgozechce?...
–powiedziała,alejakośtakbezprzekonania.
–Tojamuprzyniosęcośdozjedzenia.
Psiak,chociażprzestraszonytojednakprzecieżwręczpochłonął
garsteczkęsuchejkociejkarmy,boniczegoinnegoniebyło,
cobymisięzdawałodlaniegoodpowiednie.Wypiłteżodrobinę
wody.Iznówprzywarłbrzuszkiemdoziemi.
–O!Skądmaciepsa?–zapytałkolega,panAndrzej,który
zajechawszynaparkingnaprzeciwkonaszegodomu,zbliżyłsię
doogrodzenia,apotemwszedłnapodwórko.