Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Ajaspostrzegłem,żedrżęzporannegozimnainiemogępowstrzymaćtego
drżenia.Chrząknąłemciężkoraz,drugi,żebyprzetkaćgardło.
Blondyn,czylipodkomisarzKorsak,wolnoruszyłdokanapki,omijając
rozrzuconenapodłodzeubranie.Zatrzymałsiętyłemdomnieipatrzyłchwilęna
obłośćskłębionegokoca.Potemwolnoschyliłsięiraptemzerwałtennaszstarykoc,
któryzjeździłznamipołowęświata.Zobaczyliśmywszyscytrzejleżącąnawznak
młodąkobietę.Zotwartymiustamipatrzyławsufit.Białepiersizbiegającewstronę
pach,piersitakokrągłe,jakbywyrysowanecyrklem,kępkazwichrowanychciemnych
włosówwspojeniunóg.
–Niechpanpodejdzie.
Zbliżyłemsięostrożnie.Zogromnymwysiłkiemprzełknąłemślinęjakklej
stolarski.
–Panjązna,prawda?
–Nie,chybanie.
Widziałemnaniejdelikatnyśladopalenizny,którypowodował,żeciałoto
podobnebyłodostaregowosku.
–Więcktotojest?
–Niewiem.Zdajesię,byćmożepoznałemjąwczoraj.
Leżałaprzednamiwyzbytaerotyzmu,budzącajakąśgrozę,jakąśduszność,
jakąśnieznanąprzedtempanikę.
–Straszniesięźleczuję.Czymogęnamomentwyjśćnabalkon?
Korsakchwilępomyślał,potemmyknąłiodpowiedziałniechętnie:
–Możepanwyjść,aleproszęniezamykaćdrzwi.
Trochęsięzataczając,wyszedłemnapowietrze.Boże,cosięstało.Dlaczego
właśniemniemusiałosięcośtakiegoprzytrafić.Toprzecieżniemożliwe.Bezmyślnie
zerknąłemwstronępokoju.Policjantprzykrywałkocemtęnieznanądziewczynę,a
Korsakprzyglądałmisiębacznie,oddzielonyodemnietylkoprogiembalkonu.
Izobaczyłemwtedyprzedsobątunelucichłejulicy,półnagienieruchome
drzewainasamymkońcuciężkimasywPałacuKultury.AletenPałacdziwniesię
przybliżył.Stałnawyciągnięcieręki,straszniewyrazisty,namacalny,jakbywyciętyz
grubejbrązowejtektury,zczarnymiprostokątamiokienpozbawionychnietylko
światła,aleiszyb.Tkwiłjakmartwadekoracjateatralna,raczejoperowa,ibyłdotego
stopniarealny,niestonowanyzwykłąmgłą,codziennymsmogiem,rozmyciem
oddalenia,żepomyślałem:jakbywypompowanozmiastapowietrze.Patrzyłemtaki
niemogłemoderwaćwzrokuodtegonieboszczykaarchitektonicznegoibałemsię
przenieśćwzrokgdzieindziej.
Wtedywszedłnabalkonpodkomisarzalbojakośpodobnieutytułowany
cywilnypolicjant,pochyliłsięnadzardzewiałąbalustradąidałkomuśznakręką.
Potemwyprostowałsię,patrzyłnatenPałacinawypłowiałegranatoweniebozanim,
niebopodmyteodhoryzontuanemicznączerwienią.
–Dostaniepanzapaleniapłuc–powiedział.
–Nie.Chybanie.Jestmiciepło.
–Proszęwracać.
Weszliśmydopokoju.Usłyszałemjakiśrumornaschodach,energicznegłosy,
ktośmocowałsięzdrzwiami.Wreszciepojawiłosiękilkumężczyzn,ajedenznich,w
szarymfartuchu,dźwigałogromnąwalizę.Pewnieekipadochodzeniowa.Znany
rytuał.Ceremoniałnaszejartystycznejpowszedniości.
Oczywiściejakiśstarszypan,pewniedoktor,zrzuciłkocipochyliłsięnad
ciałemmłodejkobiety.Cosiędzieje,pomyślałem.Icobędziedalej.Czymsięto
skończy.Icojaturobięwtymwnętrzu,któreznamjakzesnu.Siebieznamteżjakby
zesnu.
4