Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
trudemwielkiedzikiemięty,zaczynającejużwoniećpodnaporemsłońca,omijam
drzewadurnopianu,zwanegogdzieindziejblekotem,głaszczękrzakiporzeczekz
pozasychanymijużowocami.Aleniemamczasu,bośpieszędomojejbabki,która
dziśobchodziswojeurodzinywniedużymfolwarczkuzwanymchybaKorzyściąalbo
Bohinią,skromnejsadybieszlacheckiejodległejokilkanaściewiorstodkoleinietak
dawnozbudowanej.
WięcpannaHelenaKonwickawstałategodniazarazpowschodziesłońca.Cały
domjeszczespał.Ubierałasięprzedlustrem,pałacowym,wzłoconejramie,aleo
mętnym,pełnymczarnychliszajówzwierciadle.Oglądałasiebiejakzjawęiwydawało
sięjejczasem,żetadalekakobietawpłóciennejkoszuliwykonujetrochęinneruchy
niżona,żepoprostuniedbaleprzedrzeźnia,albozdążajejślademzjakimś
dziwnymiznaczącymopóźnieniem,iżeznienackadatajemnyznak,czyotworzy
niewidocznedrzwi,któreukażąnieznane,nierozpoznawalne,nieodgadnione.
Takjużbędzienazawszerzekłacicho,ajednocześniepowiedziałasobiew
duchu,żenie,żeprzecieżtoniemożliwe,żeprędzejsięzabijektórejśjesiennejalbo
zimowejgodziny.
Aciałobyłojeszczemłode,piękne,kuszące,jakbyobce,jakbyniejej,jakbyz
innegoświata.Ipodniosłaraptemręcewokniewypełnionymwschodzącymsłońcem.
Palcestałysięgorącoróżowe,widaćbyłownichciemnepręgikostekistawów.Wtedy
naglebłysnęłojakodmałanki,bonieodezwałsięgrzmotiptakispokojniećwierkały
nadachudworuiwdrzewachparku.
Pewniesięzdawałopowiedziałacichoiodrazupomyślała,żetomówienie
dosiebiejestjednakzapowiedziąstaropanieństwa.
Znowuprzeleciałajakaśjaskrawośćprzezpodjazd,parkizarysyfolwarcznych
budynków.PannaHelenazmrużyłaoczy.Czekałanauderzeniepiorunualbona
głuchedudnienieprzewalającegosięgrzmotu.Aleciągletrwałataporannacisza
wypełnionajedyniewesołymigłosamiptaków.
Wszyscyśpią.Niemaświadkówszepnęławciągającprzezgłowę
szeleszczącąodkrochmalusuknię.Możetobyłznak.Znaktylkodlamnie.Aleod
kogo?
Iprzeżegnałasięraptem,izaszeptałaśpiesznieZdrowaśMario.Zaścianą
brzęknąłsprężynamizegar,zacząłwybijaćgodzinę.Aleniezdążyłapoliczyćtych
uderzeń.Możebyłopięć,amożesześć.
Ruszyłaprzezamfiladęniskichpokoikówwstronęsieni.Szłataklekko,że
nawetstaredeskipodłógnieskrzypnęłyanirazu.PannaHelenabyłaniewysokai
szczupła,aleczułosięwniejjakąśsiłę.Niosładumnieniedużągłowęzogromnymi
włosamikolorukruszynowejsuchejkory,wbłyskachczerwieni,zwłosami,jakiemiał
mójojciec,któregopamiętamznieskończeniedługiejchwiliśmierci.Atwarzyczkę
pannaHelenaposiadaładrobną,zezgrabnymnoskiemozdobionymlekkimgarbkiem
igarstkąmaleńkichciemnychpiegów,zustamimożetroszeczkęzacienkimiidlatego
częstowydymałaodrobinędolnąwargę,żebyjepowiększyć,itasłabostkaprzeszław
końcuwprzyzwyczajenieipannaHelenacorazczęściejwydymaładolnąwargęprzy
ludziach,aczasemnawetkiedybyłasama,arazidrugizdarzyłosiętojejnawetw
czasiemodlitwy.OczypannyHelenybyłyciemnoniebieskie,kiedyindziejszare,a
niekiedyzdawałysięzielonkawymi.Itakietwarze,jakpannyHeleny,nazywano
dawniejsłodkimi,borzeczywiściebyławnichisłodycz,idziecięcaniewinność,ijakaś
zadumatychdawnychaniołów,cokiedyśzaludniałynieboiziemię,aterazprzeniosły
sięniewiadomodokąd.
Zajrzałazprzyzwyczajeniadokuchni.Emilkapodniosłasięoddrzwiczek
ogromnejpłytyuspoduchlebowegopiecaomszałegogłębokączerniąsadzy.
Niemacugurzekłaziewając.Ledwosłońcewzeszło,ajużtakiskwar.
4