Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
umojegokumpla.Rozłożyłemchusteczkinamokreplamyizaparłem
siękolanamiooparciefotela.Kobietausiadładwarzędyzprzodu
izupełniejejnieprzeszkadzało,żeparasolkawypadłajejnaprzejście.
Ułożyłakoknaskrajupodgłówkaizasnęła.Gapiłemsięprzezokno,
jakbyśmyjużjechali.Wydawałosię,żewolnopęczniejącestrużki
płynąodwewnątrz.Kierowcadodałgazu,alewprosiłsięjeszcze
spóźnionypasażer.Rozejrzałsię,wniósłzapachzimna.
Wstałemprzednaszymprzystankiem.Przytylnychdrzwiachtrzeba
siębardziejwyciągnąćdoprzycisku.Tegodniagodosięgnąłem.
Urosłem–alboprzestałemsięprzejmować,żemogęspaśćnaschody.
Zeskoczyłem,nieoszczędzałemkostki.Pięścidokieszeni.Szedłem
środkiemjezdni,żebypsynieszczekały.Matlaniewie,gdzie
przebiegapas,któregożadnezezwierzątnieuznajezaswoje
terytorium.Jeśliidziemyrazem,jająprowadzę.Kciukiempokazuję
zaplecami,aona,chichocząc,idziegęsiegozamną.Sąsiedzi
puszczajądonasoko.„Nieśmiejsię”,ostrzegamją,akiedyzwracam
siędoniej,połykamniektóresylaby.Tegodniapsyteżmilczały,więc
tylkoprzedelektrowniąprzyspieszyłemkroku.Tamnadrutachsąbiałe
pajęczejaja,któreszeleszczątak,jakpajęczejajaszeleścićnie
powinny.Chusteczkispadłymizkolannaschodkachprzednaszą
furtką,zostawiłemjenaziemi.Otwierającfurtkę,skorzystałem
zkluczaaniedomofonu.Kodtorok,miesiącidzieńurodzinTatula,
Matlaupierasię,żebyśmypuszczalilotkanatewłaśnienumery.Mnie
toobojętne,itakniewygramy.Nawerandziezrzuciłemkapturnakark
iwygrzebałemzworkaczapkę.Naciągnąłemjąnabrwi.
Matlaczekałanamniejużwprzedpokoju.Oparłasiębiodrem
ościanę,jakwcześniej.Ręceskrzyżowałanapiersi,apalceoparła
naramionach,anizbytstanowczo,anizbytswobodnie.„Spałaś?”,
zapytałem,ipowiesiłemkurtkę,trzymającjązakaptur.„Nie
–skłamała–czytam”.Podeszłabliżejiniezaczekałanawet,ażzdejmę
czapkę.Objęłamnie.„Przyniosłeśzapachzimna”,powiedziała,udając,