Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Rozdział1
Cieńoderwałsięodmuruiprzesuwałpowoli,ostrożnie,jakbysięczaił.Ulicznalatarnia
słabooświetlałabramę.Cieńzatrzymałsięnachwilę,czekał.Potemzbramynapodwórze
wymknąłsięchłopakdrobny,chudy,wdżinsachpostrzępionychudołuiciemnejkoszuli.
Byłajużprawiepółnoc,alewciążtrwałupałrozżarzonegosłońcemdnia,nieostygłynawet
ścianydomów.
Chłopakmimogorącamiałstaranniezapięterękawykoszuli.Nazapleczukamienic
przystanął,rozglądałsięuważnie;chwilamipochylałsię,kurczył,chwytałygodreszcze.W
końcuprzysiadłnaporzuconychdeskach,wtuliłgłowęwramionaitakpozostał.
Minąłkwadrans.Napodwórzeweszłazulicykobietazdużątorbąwręku.Miałamoże
pięćdziesiątlat,możetrochęwięcej.Szławolnym,kołyszącymkrokiem,posapywałai
mruczałacośdosiebie.Chłopak,drzemiącywkącienadeskach,ocknąłsięnagle,uniósł
głowę.Mimociemnościdostrzegłkobietę,jejdużątorbęidrugą,mniejsząwlewejręce.
Bezszelestnie,okrążającidącąłukiem,zbliżyłsiędoniejodtyłu,awtedyskoczył.Nie
zdążyłakrzyknąć,zachwiałasiętylko,rozejrzałaprzerażonymwzrokiem,usiłujączrozumieć,
cosięstało.Przezchwilępomyślałanawet,żetokot.Kiedystwierdziła,żewyrwanojejzręki
torebkę,chłopakbyłjużpodrugiejstronieNowegoŚwiatuizniknąłzadługimpawilonem
rzemieślniczym.Krzykunapadniętejniesłyszał.
Wciśniętymiędzypojemniknaśmiecieimur,gorączkowymiruchamizwinnych,
brudnychpalcówwyciągałztorebkiznajdującesiętamprzedmioty.Nawidokpliku
banknotówprzełknąłślinę,odetchnąłzulgą.Najbardziejnielubiłskokunwpuste”,abilon
wywoływałwnimgrymasobrzydzenia.Starannieporozmieszczałpieniądzewdwóch
kieszeniachspodniiwgórnejkieszoncekoszuli.Takbyłoprzezorniej;gdybypozbawionogo
zawartościjednegoschowka,zawszepozostawałyinne.Torebkęzresztądrobiazgówcisnął
dopojemnika.
Teraznależałosięśpieszyć.Odparugodzinczułwzrastający,wciążnasilającysięgłód.
Bolaływszystkiemięśnie,bólpromieniowałodstópdoczubkagłowy,przeszywałtysiącem
igieł,targałsystemnerwowy.Chwytałygodreszcze,odczasudoczasutorsje.Dobrze
wiedział,żedorananiewytrzyma.Skradzionepieniądzebyływybawieniem.
WyszedłznównaNowyŚwiat,alekilkadziesiątmetrówdalej,bokobietamogła
zaalarmowaćmilicję.Ostrożnieprzemykałsięwzdłużmurów,szukał,rozglądałsię.Zębymu
dzwoniły,więczacisnąłszczęki,bowydawałomusię,żewszyscytosłyszą.
Nareszcieznalazł.Wnajciemniejszymkąciektóregośpodwórzastałnieruchomo
człowiek.Tylkogłębokowtajemniczeniwiedzieli,kimjest,poznawalizdalekatękrępą,
kanciastąsylwetkę,zawszewczarnejbłyszczącejkurtceiadidasach.Niedrgnął,kiedy
chłopakzbliżyłsię;poznałgo,sięgnąłdokieszeni.Wmrokudostrzegłspoconątwarziręce,
trzęsącesięjakustarca.
–Wpadłeśwciąg–stwierdziłraczejniżzapytał.
–Masztowar?–Chłopakztrudemporuszałwargami.
–Amaszdziadżki?
Skinąłgłową,pokazałkilkabanknotów.
–Schodzęzestanu–zachrypiał.–Daj!
–Ile?
–Cztery.
Handlarzprzeczącopokręciłgłową.Znałdobrzeswoichklientów.Schodzićzestanu,
znaczyło:wielkigłód.Wtakimmomenciebardzołatwoprzedawkować,apotemjużidzie
szybko.Nielubiłwidokutrupów.
–Niewięcejniżtrzy–powiedział,wyciągającpełnąstrzykawką.–No?–Czekał
niecierpliwie.Doświtubyłoniedaleko.
2