Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
jednakDanuśprzeszedłdopiątejklasy,doszedłdowniosku,żetakniemęskieimięuchybia
jegopowadzeiwiekowi.Oświadczył,żemanaimięDanitylkoDan.
–Dlaczegotakkrótko?–zafrasowałsięobłudnieIrek.–Przecieżimięprzodownika
lotokotówpowinnobyćtakżejegozawołaniemsportowym…Zaraz…
Zamyśliłsięspoglądającprzezszklanąścianęnarosnącewogrodziepyszne
rododendrony,tu,wsztucznymklimacie,niemalprzezcałyrokobsypanewielkimikwiatami.
–Mam!–wykrzyknąłnagletonemodkrywcy.–Dandron!
ObecnaprzytejsceniemamapowędrowałaoczamizawzrokiemIrkaipokiwałagłową
zezrozumieniem.
–AmożelepiejRodandandron?–uśmiechnęłasię.–Towprawdziezupełnieniema
sensu,alebrzmiwspaniale.Całkiemjakstaryokrzykrycerski.
Danekpoczątkowomiałpewnewątpliwości,jednakjeszczetegosamegodniazaszył
sięwkątpobliskiegoparkuitamwypróbowałnowezawołanietakskutecznie,żeściągnął
robotypogotowiaratunkowegozcałegoCoprates.Robotywróciłyzniczym,w
przeciwieństwiedosprawcyalarmu,któryosądził,żejeślitylkonadaćRodandandronowi
odpowiedniąsiłęekspresji,tohasłoistotniespełniaswojezadania.Itakjużzostało.
Aledośćodawnychdziejach.
*
–Coonitamrobią?–niecierpliwiłasiępanidomu,spoglądającnastojącywhallu
odświętnienakrytystół,pośrodkuktóregokrólowałtortzpiętnastomasmukłymiświeczkami.
Mimożedrzwidoogrodupozostawionoszerokootwarte,ichbłękitnepłomyczkistałyprosto
inieruchomo.WmieścieCopratesniebyłodziświatru.
–PewnieIrekmiałmałą,prywatnąkonferencjęzwychowawcą–odgadłdoktorSkiba.
–Cośmimówi,żewypadnienamdłużej,niżzamierzałem,popasaćnabiwakachwczasie
wędrówkipoAndach.Iżeniebędziemymoglioddawaćsięwtedywyłączniebłogiemu
lenistwu–westchnął.–O,jestDanek–zmieniłnagleton.
Przezogródprzemknąłczarnycieńidopokojuwpadłwódzmarsjańskichlotokotów.
Rozejrzałsięprzezornieidopierostwierdziwszy,żestarszegobratajeszczeniema,odetchnął
zulgą,poczymprzybrałobojętnywyraztwarzy.Natomiastwyrazu,jakiodmalowałsięna
twarzymamy,niesposóbbyłobynazwaćobojętnym.
–AgdzieIrek?–spytała.–Chybadzisiajnietrzebabędziewasgodzić?
–Nicmuniezrobiłem!–zawołałpośpieszniechłopiec,ściągającztrudemswójobcisły
strój.–Aleonjestzły–dodałszczerze.–Niewiemczemu.Jatylkozłożyłemmużyczenia…
–Wyobrażamtosobie–mruknęłapodnosemInia.
Napiętrzetrzasnęłydrzwi.Irekdopieroterazopuściłswójuczniowskipokój.
Błyskawiczniezbieginapółpiętroi…stanąłjakwryty.Odrazuzrozumiał,żebędziemusiał
odłożyćzemstęnapóźniej.Minęłojednakdobrychparęsekund,zanimzdołałsię
uśmiechnąć.Byłtouśmiechdośćjeszczeblady,bynierzec:kwaśny,aleprzecieżuśmiech.
–No,chodźdonaswreszcie–powiedziałojciec.–Czekamyjużtakdługo,żejeszcze
chwila,azastałbyśtylkosmętneresztkiurodzinowegotortu.
Solenizantodruchowopoprawiłswojągranatowąbluzęuszytązcieniutkiegojak
bibułkapianolitu,wyprostowałsięiznamaszczeniemzacząłschodzićnadół.Jednakzanim
zdążyłdotknąćstopąpodłogi,wpadłwobjęciamamy,którapierwszapobiegłamuna
spotkanie.
OstatniskładałIrkowiżyczeniaDanek.Zrobiłukładnąminkęiwręczyłmuprezent:
wykonanywłasnoręcznierysunekprzedstawiającydwóchludzizdobywającychniebosiężną
skalnąścianę.Postaciealpinistówbyływyciętezcieniutkiejfoliiidziękiwprawionymwnią
8