Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Zielonaruńukryłagniazdokuropatw,gdynaosadęspadłopierwsze
nieszczęście.Potężny,śnieżnobiałyodyniec,opanowanyprzezzłego
duchawrogiegoNeurom,porzuciłmateczniki,byconocpustoszyćpola.
Nicniepomagałypaloneognieistraże,corankaludziezezgrozą
patrzylinacorazwiększepołaciezrytejziemiodbierającenadzieję
naprzeżycienajbliższejzimy.Starcypostanowili:„Śmierćbestii!”.
IwtedyMochwybuchłgniewem:„Waraodzwierza!Ktotknieodyńca
zginie!”.Obcyjednakbyłsam,asłowoStarcówrozkazem.Młodzi
mężczyźniwykopaliwięcwielkidół,okryligałęziami,przysypaliziemią
iliśćmi.Pracując,zerkaliniepewniewstronęMocha.Stałnauboczu
wmrocznymzamyśleniu.Wreszciewziąłtopórinakilkadniprzepadł
wpuszczy.
Nadeszłapełnia.Słowikostatniraztejwiosnyzakląskałwgęstwinie.
Skórazodyńcaobeschłairozciągniętanapolepienajwiększejzchat
dawaławypoczynekbosymstopomStarców.Mochczasspędzał
nałowach;każdegowieczoruprzynosiłzarąbanątoporemzwierzynę
jeszczenigdyosadaniemiałatakwielkiejobfitościmięsiwa.
Wmilczeniujadłwspólnyposiłekiodchodziłdopustejchały,doktórej
przeniósłswójskromnydobytekprzymilczącejzgodzieplemienia.
OwegobezchmurnegowieczoruWielewiedzącyStarcydługomyliswe
ciaławNarewce,przywdzialibiałeszatyizniewielkimizawiniątkami
wdłoniachodeszliwgłąblasu.Ródzgromadzonynabrzegurzeki
wmilczeniuspoglądałwpłomieniepodsycaneprzezstarekobiety.
Nawetnajmniejszedzieckoniezakwiliłotejnocy.
Wodległejczęścipuszczy,ukrytewśródbagien,stoisanktuarium.
Tarczaksiężycawysunęłasięzzapotrójnegopniadębuibiałym,
łagodnymświatłemoblałapłaski,owalnygłazleżącynaskrajukręgu
porośniętegokrótkątrawą.Wokół,wśróddziwacznieposkręcanych
gałęzigłogów,prześwitujądziesiątkiwielkichgłazów,jednepłaskie,
zapadłewziemię,innewysokowypiętrzone,okrytezielonymmchem,
razemtworzątajemniczyporządek:półokrągotwartynapołudnie
ipodwójnyszlakwiodącynapółnoc.
Przyowalnymkamieniu,natleczarnejpuszczyjaśniejąśnieżnobiałe
szatytrzechmężów.Stojącywśrodkuwzniósłramiona,zarazpopłynie
pieśńkuczciProweleczzamiastpierwszejnuty,powietrzeprzeszył
świst,iwczolestarcaugrzęzłoostrzetopora.Ciałomiękkoopadło
nagłaziobejmującgoramionami,zamarłowbezruchu.Szybciejniż
myśl,nagiczłekdoskoczyłdotrupa,znowuzafurczałtopóriutonął
wbiałejszacienapiersioniemiałegozezgrozykapłana.Iwtedyczarna
przesłonawkształciebrodategoolbrzymaokryłatarczęksiężyca.
Wzapadłejnagleciemnościprzetoczyłsięgrom.Gdybladeświatło
przelałosięprzezkrawędźodchodzącejchmury,ukazałasięowalna
polanaporośniętakrótkątrawąidwanieruchomeciała.Zalśniłoostrze
toporawrękachmordercy.Stałnalekkougiętychnogach,wzrokiem
przebijałciemnośćzalegającąwśróddrzew,nasłuchiwałszmeru