Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Rozdział6
Sobota26stycznia1929
Lorencstałprzedlustrem,wpatrującsięwtwarz,
którejgłównądominantąjakzawsze,odkądsięgał
pamięciąbyłnos.
Pyra.
Kartofel.
Ziemniak.
Bulwa.
Przymknąłoczy,przezchwilęznówznalazłsię
napodwórku,tużoboktrzepaka,ibiłsięzwyższym
ogłowęsynemdozorcy.
Podniósłpowieki,uśmiechnąłsięszeroko.Kutergęba
możeibyłodniegowiększyorazsilniejszy,ale
onmałyMundeksprałgowówczasnakwaśne
jabłko,jużwtedyumiałsiębićjaknależy!Coprawda
zapłakanykolegapobiegłnaskargędorodziców,aon
samwkrótcepotemdostałwskóręodwłasnegoojca,
alewartobyło.
Odetchnąłgłęboko.Nos,jakimiał,takimiał,nauczył
sięznimjużżyć,ba,możnabyłopowiedzieć,żesię
zesobązaprzyjaźnili.
Klasnąłwdłoniezradością,potemwylałnanie
odrobinęwodykolońskiejKrólaStasiawedługreceptury
z1790roku.Zaklaskałrazjeszcze,aledużodelikatniej,
poczymwtarłperfumywpoliczkiiszyję.Odrazu
poczułdyskretny,aprzytymniezwyklesubtelny
zapach.Byłatojednazniewieluekstrawagancji,
najakąmógłpozwolićjegochudypugilares.Chociaż
wsumieniebyłtożadenzbytek.Jeśliprzyjazd
doPoznaniamiałmudaćwymarzonysukcesnietylko
nagrunciezawodowym,aleiprywatnym,toniemógł
przecieżroztaczaćwokółsiebiebylejakiejwoni!