Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Dwadzieściajedengodzinkołysaniaibujania.Kanapki
norweskiezkrewetkamiwmajoneziemiałemitermos
zherbatą,jużchłodnawą.WnocyLerwick
naSzetlandach.Godzinnypostój.Przezpółsen
niespokojny,rozkołysanysłyszałemsilniki
wyjeżdżającychsamochodów,jakieśmaszyny,
nawoływaniapracownikówportowych.Dziwny,
gardłowyjęzyk,jakbypołączeniestaroangielskiego
zjakimśnordyckimdialektem.Zlubościąsłuchałem
tychsłów.Tenjęzykbrzmiałarchaicznie,niszowo,czuć
wnimbyłozimnąstal,rechotaniekruka.Topór,
mieczibiałewłosy.Byłemmniejwięcejwpołowie
drogi.
Wstałemwcześnie.Obserwowałem.Zasłonanaoknie
niczymkurtynawteatrze.Szara,zimnagłębia,ale
jakbynasączonaprzejrzystąjasnością.Alejużmewy;
kilkanaściewielkichbiałychptakówwisiałonieruchomo
natlenieba,równieszaregojakmorze,wyładowanego
ciężkimibrunatnymichmurami.Naszybieskraplałasię
wodasłonaisłodka.Padałdeszcz.
Kupiłemwbufeciekawęiciastkozbiałymbudyniem.
Kelnerzywynosiliworkiwypełnionepuszkami
ibutelkamipopiwie.Potempokład;małojeszczebyło
ludzi,todobrze.
Świt.Tenwiatrprzenikliwy,ostry,przyginający
doziemi.Zwiastującykulturęchłoduiognia.Wiatr
uderzającystrugamizimnegodeszczuwoczy,wicher
wyśpiewującynieokreśloną,trudnouchwytną,
tajemnicząpółnocnąpieśń,jakiśRagnarökponury,ale
jednocześnieniewiarygodniepiękny.Nahoryzonciezza
chmurimgiełpowoliwyłaniałysiękamienie.Pokryte
trawąkamiennewzgórza.Nanichrozrzuconeniczym