Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Tegodniazjawiłosięnapogotowiuniewieluproszącychopomoc:próczowej
dziewczynykilkorodzieci,zniszczona,starakobietazodmrożeniami,ozmrokupoparzony
kwasemdrukarz,jąkałaookrągłejtwarzy.Stefan,poprzybyciuSteinananocnązmianę,
ruszyłdodomu.
Otakiejporze,jeszczeprzedpolicyjnągodziną,ajużwpełnychciemnościach,mógł
sobiepozwalaćnaprzecinanieplacunaukos.Jasnaopaskaijasnyrękawpłaszczazlewałysię
porąwjedno.Gdyprzecinałplac,znadpołudniowejstronymiastawypłynęłakugórze
rakietawchwilępotemwytoczyłsięspomiędzydachówturkotsamolotowychmotorów
maszyna,zapewnewielkitransportowiec,leciałaniskoijejsylwetkaopatrzonatrójkątem
światławlokłasięponiebiejakniezdarnyowad.Motorydudniłycorazszerzejidalej,w
końcu,gdyStefanznalazłsięprzeddomem,cieńichdźwiękudoszedłdociszy.
Brat,dziewięcioletniRomek,leżałjużwłóżku.PowitałStefanaskrzywieniemwarg.
Opowiedziałprzyszedł.
Poizbiepróczswędumokregodrzewawałęsałsięjeszczezapachowsiankii
przypiekanegochleba:kolacja.Stefanzdejmującpłaszczprzypatrzyłsięmatceniechętnie
łatwobyłosiędomyślić,żeobajsynowieodziedziczylipoojcutylkopołowęswejbrzydoty.
Bochociażwłosymogłybyćdawniejpięknieczarne,adrobnapostaćzgrabna,jednakteraz
starość,siwizna,twarzoniezgrabnymrysunku,policzkisineododmrożeń,wkońcu:małe,
obsypanezmarszczkamioczywszystkobyłoprzykre.Ijeszcze:skłonnośćdoniedbalstwa,
to,coniebyłobrudembędącjużniechlujstwem.Więcidziśwswymczarnymfartuchui
zielonymswetrzewyglądałanieinaczejniżwczoraj,przedtygodniemiodpółroku
nędzna,starzejącasięzrankanawieczórbiedota.Owoostatniepółroczewykoleiłonietylko
ją.AleStefantychfaktów,którewidziałmożewłaśniedlatego,żematkaniemiał
zamiaruprzeoczać.Siadającnałóżkuprzypomniałsobie:
Marekaresztowany.
Mieszająckaszęnieodwróciłagłowy:
Tak.Najpierwojciec,potemMarek.Potemja,tywskazałałyżkąRomkai
ten.Codalej?
Podeszładoszafy,byzaskrzydłemdrzwiukryćtwarz.Romekpatrzyłnabrataz
zaciekawionymtriumfem.Napotkawszyjegospojrzenie,chcącjeprzetrzymać,zmarszczył
brwi.Agdynieudałosię,nachmurzonyskryłtwarzpodkocem.PaniBergmanowajuż
spokojnakładłanastółtalerzeustawiającjepatrzyławogień,któryprzeznieszczelne
drzwiczkipiecykakładłróżowąsmugęnapodłodze.WtedyRomekwychyliłsięzłóżka,by
zawołaćzzadowoleniem:
Aha!cebulasięspaliła.
Biegnącnaratunekpotrąciłajedenztalerzy.Rozbiłsięopodłogęzostrym
dźwiękiem,aRomekparsknąłśmiechem.Tymrazemniezdążyłaoprzećsięłzomusiadła
obokStefana,chwytającsięzaskronie:
Niezniosędłużej,niezniosę!
Romekpatrzyłciekawie,cebulazaczęładymić.Stefanwstał,byodsunąćrondelekod
żaru,potempochyliłsięnadmatką.Nieumiałbyćczułymsynem,alatasłuchaniabajek
minęłydawno.PrzecieżnawetParyżiAlpywyblakły.Wtejchwililampakopciłapod
szkiełkiem,nasuficieczerniłysięplamyzacieków,wkątachszron,trzyłóżka,stółiszafa
odrapanazbrązowegolakieru,szmatazaciemniającaoknoizimno.
Nadszedłwiatr.Piecykrozśpiewałsięirozgwizdał,nadsufitemizaszybamibiegły
szybkietrzaski.Stefanopuściłręcenakolanaipatrzyłwpodłogęspojrzeniemiałwmiarę
obojętne.
Wierzmiucałowałagowczołochwilamijużtrudnomiżyć.
Chciałodpowiedzieć,leczRomekzawołałzezłością:
Mamo.Jagłodny!
8