Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
II
Mojamatkaprzybiegłaprzerażonaiobjęłamójkrzykramionami,
chcącgonakryćjakpożaristłumićwfałdachswejmiłości.Zamknęła
miustaustamiikrzyczaławrazzemną.
Aleodtrąciłemiwskazującnasłupognisty,nazłotąbelkę,która
tkwiłaukośniewpowietrzu,jakzadra,iniedałasięzepchnąćpełna
blaskuikrążącychwniejpyłówkrzyczałem:Wydrzyjją,
wyrwij!
Piecnaindyczyłsięwielkimkolorowymbohomazem,
namalowanymnajegoczole,nabiegłkrwiącałyizdawałosię,
żezkonwulsjitychżył,ścięgienicałejtejnapęczniałejdopęknięcia
anatomiiwyzwoliłsięjaskrawym,kogucimwrzaskiem.
Stałemrozkrzyżowanywnatchnieniuiwyciągniętymi,
wydłużonymipalcamipokazywałem,pokazywałemwgniewie,
wprzejęciusrogim,wyprężonyjakdrogowskazidrżącywekstazie.
Mojarękaprowadziłamnie,obcaiblada,wlokłamniezasobą,
zesztywniała,woskowaręka,jakwielkiewotywnedłonie,jakdłoń
anielskawzniesionadoprzysięgi.
Byłopodkonieczimy.Dnistaływkałużachiwżarachimiały
podniebieniepełneogniaipieprzu.Lśniącenożekrajałymiodną
miazgędnianasrebrneskiby,napryzmypełnewprzekrojukolorów
ikorzennychpikanteryj.Alecyferblatpołudniagromadziłnaszczupłej
przestrzenicałyblasktychdniiwskazywałwszystkiegodzinypałające
ipełneognia.
Otejgodzinie,niemogącpomieścićżaru,złuszczałsiędzień
arkuszamisrebrnejblachy,chrzęszczącącynfolią,iwarstwa
zawarstwąodsłaniałswójrdzeńzlitegoblasku.Ijakbyniedośćbyło
jeszczetego,dymiłykominy,kłębiłysięlśniącąparą,ikażdachwila
wybuchaławielkimwzlotemaniołów,burząskrzydeł,któreniebo
wchłaniałoniesyte,wciążotwartedlanowychwybuchów.Jegojasne
blankieksplodowałybiałymipióropuszami,dalekiefortalicjerozwijały
sięwcichewachlarzespiętrzonychwybuchówpodlśniącą
kanonadąniewidzialnejartylerii.
Oknopokoju,pełnepobrzeginieba,wzbierałotymiwzlotamibez
końcaiprzelewałosięfirankami,którecałewpłomieniach,dymiąc
wogniu,spływałyzłotymicieniamiidrganiemsłoipowietrznych.