Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
cząć.Corazczęściejzaczęłysiępowtarzaćodgłosypojedynczychdalekichwy-
buchów,świadczących,żeteniewinniewyglądającesrebrnepunkcikiniosąze
sobąśmiercionośneładunki.
Pomimozmęczeniapostanowiłemiśćdalej,żebyjaknajszybciejzbliżyćsię
doLublina.Przeszedłemponadpięćdziesiątkilometrów.Byłojeszczejasno,kie-
dyminąłemGarwolin.Wokółdrewnianychparterowychdomówwpodnieceniu
kręcilisięludzie,przeważnieŻydzi,którzystanowiliwiększośćmieszkańców
tegomiasteczka.Widaćbyło,żesaminiewiedzą,comająrobić,patrzyliwięc
natłumludzi,któryzdążałdrogąnapołudniowywschód.Możeionipowinni
tamiść?MinąłempejsategoŻydawsilewieku,którystałprzydrodzewdużym
czarnymkapeluszuizdawałsiępytaćoczami:nPocowytamidziecie?Dlaczego
tam,aniegdzieindziej?”.
Słońcezaczynałosięchylićkuzachodowiiupałzelżał,gdyzkierunku,wktó-
rymszedłem,rozległysięgłośnewybuchyipojakimśczasiewykwitłanadhory-
zontemciemnaplamadymu.Miałemprzedoczamidoczasu,kiedyzaczęło
sięściemniaćidymzamieniłsięwłunę,któramiejscamibyłajasna,jakgdyby
byłytampłomienie.Miałemdosyćmarszu,zboczyłemwkierunkujakiejśwsi
iwszedłemdopierwszejchaty.Wśrodkusiedziałojużwieleosób,takjakjaszu-
kającychnoclegu.Poprosiłemozgodęnaprzenocowanie.Wizbieniebyłojuż
miejsca,alejaliczyłemtylkonaspaniewstodole.Podziękowałemzawieczerzę,
boniemogłemjeść.Napiłemsięwodyiposzedłemdostodoły,gdziezakopałem
sięwsianieizasnąłemtwardymsnem.
Wcześnieranoobudziłomniepianiekoguta.Gospodarzbyłjużnanogach
idostałemskromneśniadanie.Biednietambyło,aleczysto.Naścianiewisiał
świętyobrazprzedstawiającyChrystusawkoroniecierniowej.Gospodarznie
chciałzapłaty.-Możeimyjutrobędziemywygnańcami-mówiłagospodyni
ipożegnałamniesłowami:-NiechpanaBógprowadzi.Przypomniałamisię
mama.Odchodzącmyślałem,jakbardzodużoludziunasjeszczewierzywBoga
itawiarajestchybatakmocnozakorzeniona,żetrzebabędziewieleoświaty,
żebyprzemóczabobony,którenagromadziłysięprzezstulecia.
Doszedłemdoszosy,gdzieludzibyłomniejniżwczoraj.Ruszyłemwdalszą
drogę.Dymunadhoryzontemjużniebyło,tylkowoddaliunosiłsięjakbymały
błękitnyobłoczek.-Jużsięspaliło-pomyślałem.Wkrótcezacząłemzbliżać
siędomiasteczka,którepaliłosięwnocy.TobyłyRyki,podobnewielkościądo
Garwolina.Zdomówpozostałytylkomurowanekominyiniektóreścianystojące
wśródzgliszcziruin.Czerwonyżartliłsięjeszczenarumowiskach,awpo-
wietrzuunosiłsięswądspalenizny.Porazpierwszywidziałemzbombardowaną
ispalonąmałąmieścinę,gdziejeszczepoprzedniegodniamieszkańcykrzątali
sięwokółdomostwizapewnewieluznichbyłowrozterce,corobić:zostaćczy
iśćwnieznane.Wśródpogorzeliskachodzilijacyśludzie.Możeszukaliresztek
dobytku,możeludzkichszczątków.Idącyszosąprzystawaliipatrzyliwmilcze-
niu.Kobietyżegnałysięznakiemkrzyża.Natwarzachludzimalowałosięnieme
osłupienie.Przecieżjeszczewczorajbyłotustare,liczącesetkilatmiasteczko,
adziśpozostałyzgliszczaitrupyludzkieleżącenagruzach.
70