Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Prolog
Popołudnie6sierpnia1927roku
–Ratunku!Ludzie!Pomóżcie!–krzyczaławychodząca
zBankuLudowego,starszakobieta.
–Ambulans!Wezwijcieambulans!–zawołałmłody
chłopiec,pędzącwstronęgapiów,zbierającychsięwokół
leżącegonawilgotnymbrukumężczyzny.Ktośwbiegł
dobanku,abysprowadzićpomoc.Mężczyznawyglądał
nadzwyczajspokojnie,wyciągniętynawznak
zopuszczonymiwzdłużciałarękami.Gdybyniestrużka
krwi,wypływającakrętąnitkąspodłysiejącejgłowy
ibłyszczącywzaciśniętejdłoniskalpel,można
bypomyśleć,żezasnąłwciepłymświetlesierpniowego
popołudnia.
–Przejście!Przejście!–Chwilępóźniejchrypliwygłos
policjantatorowałdrogęmedykowi,niosącemuprzed
sobąskórzaną,lekarskątorbę.
–Przyjacielu…–powiedziałlekarz,delikatnie
podnoszącgłowęleżącego.–Cośtyzrobił?
–Jużdŏwnogŏdałach,cotewynŏkwianieskōńczysie
jakōmtragedyjōm–odezwałasięjednazkobietwgrupie
gapiów.–Naleniysuchoł–wzruszyłaramionami.
–Zŏwdywiedziołlepij–dodała,wycierającnos
chusteczką[1].
Doktorspojrzałnaniąwymownie,aleniezdążyłnic
powiedzieć.Właśnienadbieglisanitariusze.
–Ostrożnie–przestrzegłmedyk.–Głębokiurazgłowy.
Jadęzwami.
Mężczyźnisprawnieułożyliciałoposzkodowanego
nanoszach,umieściliwambulansieizatrzasnęlidrzwi.