Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
–Jazda!–warknął,wskazującwypchanątorbę.–Zadrzwi.
–No,jabędęlepszy–roześmiałsięLeon.Podszedł,włożyłdziewczyniedokieszeni
płaszczakilkabanknotów.–Napożegnanie.
–Tymnie…wyrzucasz?–spytała,ztrudemotwierającusta.Nieodrywaławzrokuod
Andrzeja.
Niemógłtegoznieść.Kiedyśprzecieżjąkochałalbotakmusięzdawało.Kiedyś…
–Wynośsię–mruknął,wypychającjądoprzedpokoju.Otworzyłdrzwi,chwilę
nasłuchiwał.Byłagłębokanoc,wkamienicyludziespali,nicniezakłócałociszy.–Wynoś
się!–powtórzył.
Jużonicniepytała.Wlokączasobątorbę,znajwiększymtrudemzeszłazeschodów.
Kiedyznalazłasięnadole,usłyszałatrzaskzamykanychdrzwi.Ulicabyłapusta.Przezchwilę
rozglądałasiębezradnie,potemzrobiłakilkakroków.Potwornybólwnodzebyłniedo
zniesienia.Potknęłasięnawystającejpłyciechodnika,upadła.Niemogłasiępodnieść.
Gdzieśpogodzinienadeszliludzie.Popatrzylinależącą,ktośuznał,żetopewnie
pijaczka,ktośinnywezwałpogotowie.Karetkazawiozłająnaostrydyżur.Starysiwychirurg
pokiwałgłowąiodrazuskierowałnasalęoperacyjną.Prawanogabyłazłamanawtrzech
miejscachodbiodraażdostopy,prócztegopokaleczonaręka,rozbitynos,naderwaneucho.
–Będziekulećdokońcażycia–powiedziałsiwychirurgdokolegi.–Iwcaleniejestem
pewien,czyobejdziesiębezamputacji.
Porucznikowimilicji,którypóźniejpytałEwę,ktojątakpobił,odpowiedziała,żena
ulicynapadłojątrzechnieznanychmężczyzn.Niepamiętażadnejtwarzy,nigdyichnie
widziała.
Minęłoosiemlat.
Rozdział1
Tegorankanagiełdziepanowałzastój.Możeludziekupilijuż,cochcieli,możenie
mielipieniędzy.Wprawdziegodzinabyławczesnailepszychklientównależałooczekiwać
dopierokołopołudnia,jednakżetacyznawcysprawhandlowychjakMykwaalbogarbatypan
Józuśzwielkimfałszywymbrylantemnakościstympalcu,odpoczątkuwiedzieli:słabe
przebicie.Mimotożadenzszanującychsięzawodowcównieruszyłsięzplacu.Zawsze
przecieżmożesięcośodmienić.
Ojedenastejpojawiłosiędwóchrekinówgiełdowych:BystrońiWistek.Każdy
przyjechałswoimwozem.Wyprzedzającsięcochwila,mierzylisiępodrodzeoczami
pełnymigniewu:jedenżyczyłdrugiemujaknajgorzej.Powyjściuzsamochodówukłonilisię
sobiezpowściągliwąuprzejmością;chamomnienależałopokazywać,cosięczuje,wprostnie
wypadało.Rozeszlisiępotempoplacu,doswoichagentów,pośredników,przemytnikówi
kogotamjeszczemielinausługach.
–Jakschodzi?–spytałWistek,poprawiającgranatowykrawat,którypięknie
kontrastowałzmarynarkąwdrobnąkrateczkę.
PanJózuśwestchnął,rozłożyłręce.
–Słabo,szefie.WtejchwiliidzietrochętowaruzEmiratów.Biorąteżjapońskie
minikalkulatory,tepoczterdzieścikafli,iczeskiezestawypotrzydzieści.Koszulefrancuskie
anidrgną;możewzorysięniepodobają?Aha–uśmiechnąłsię–jakiśSzwedwziąłodrazu
czterykilowędzonegołososiapostopatykówzakilo.Babaażkwiczałazradości,takiutargz
samegorana!
–Którato?
–Pasączkowa,otam–pokazałręką.–Onamazawszenajlepszeryby.Węgorzuniej
poosiemdziesiąt.Wędzony.Cojeszcze?Natureckieskóryjużnicchcąpatrzeć.Wszystkie
3