Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Rozdział2
PATRZYŁEM,JAKKURIERNAKLEJAETYKIETYnadwadużepudła,apotem
ładujejenapakę.Kiwnąłemmugłowąnapożegnanieiszybkim
tempemwróciłemdodomu.Upewniłemsię,żespakowałemjuż
wszystkocoosobiste,iwłożyłemskórzanąkurtkę.Ostatniraz
zajrzałemdowszystkichszafekiszuflad.Chwyciłemwrękęplecak
znajpotrzebniejszymirzeczamiirzucającwzrokiemnaswoje
mieszkanie,wyszedłem.Nieczułemjakiegoświększegożalu,
żeopuszczamtomiejsce.Nigdynieprzywiązywałemwagidorzeczy
materialnych.Coprawdażałowałem,żemuszęzmienićpracę,ale
tobyłodlamniecośzupełnieinnego.
Sąsiadkastałazzałożonymirękamiprzydrzwiachiwyraźnie
skupiałanamniecałąuwagę.Jejsiwewłosygroźniesterczaływkażdą
stronę,aściągnięteustawyrażałykonsternację.
–Czegopanichce,paniFrątczakowa?–zapytałem,kręcąc
kluczemwzamku.
–Wyprowadzaszsię?–zapytałazciekawościąwgłosie.
Codziwne,niewyczułemnutyekscytacjialbochociażbyulgi.
Wyglądałomitonaklasycznewścibstwo,któreuprawiałaodlat.Nic
groźnego.
–Wyjeżdżamdopracy.–Schowałempękkluczydokieszeni
kurtki.–Aco?
–Mogęcipodlaćkwiaty,jeślichcesz,młodyczłowieku–burknęła
iuciekłaoczamiwkierunkuoknanaklatceschodowej,jakbycoś
jątamzaciekawiło.
Uśmiechnąłemsięszeroko.Takiedeklaracjezjejustostatnio
słyszałemzadzieciaka,gdyjeszczemieszkałemtutajzrodzicami.