Book content

Skip to reader controlsSkip to navigationSkip to book detailsSkip to footer
DOMINIK
Zerknąłnazegarek.Przedchwiląwybiłaósma
trzydzieści.Powinienjużbyćwdrodzedowarsztatu.Fakt,
żeotejgodzinieniewielesiędziało,niemiałtutaj
znaczenia.Poprostunielubiłsięspóźniać,abardzo
zależałomu,abywyjśćpunktualnie.Miałjużzasobąserię
kilkudnizrzędu,kiedynaobiaddodomuprzybywał
naczas,izdecydowaniechciałtendencjęutrzymać.
Normalnieporannezakupyrobiłwsklepieniedaleko
pracy,adzisiajcośgopodkusiło,abywejśćdomarketu
kołodomu.Pomyślał,żetakbędzieszybciej.Terazpatrzył
zirytacjąnamężczyznęstojącegoprzednimwkolejce.
Kiedypodszedłdokasy,niezauważył,żeczłowiekprzed
nimmiałwózekwypełnionyzakupaminiemalżepobrzegi.
Mężczyznaswojąsylwetkądosyćskuteczniezasłaniałto,
cobyłoprzednim.Teraznadodatekzamiastustawićsię
przedwózkiem,cozpewnościąułatwiłobywyjmowanie
zakupów,zwyraźnymtrudemigłośnosapiąc,próbował
sięgnąćproduktypołożonenajgłębiej.Efektbyłtaki,
żekasjerkaskanowaławszystkoszybciej,niżonnadążał
wyjmować.
Cóż,bywa,powiedziałDominikwduchu,starającsię
przyjąćjaknajbardziejobojętnąpozę.Najwyżejspóźnisię
trochę,tozpewnościąniebędziekoniecświata.
Spojrzałzasiebie.Zanimzdążyłasięjużuformować
całkiemsporakolejka.Możnabyłopowiedzieć,żemiał