Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Rozdział4
Liwia
Obudziłomniepianiekogutasąsiadów.Miałamochotę
sprawić,żebyjużnigdynieotworzyłdzioba,botoniebył
pierwszyraz,kiedytopaskudneptaszyskorozdziawiało
siępodmoimoknem.Zegarekwskazywałkilkaminut
posiódmej.Najchętniejobróciłabymsięnadrugibok
ipospałajeszczezedwiegodzinki,alenajpierw
musiałabymprzegonićten„potencjalnyrosołek”spod
mojegookna.Zwlekłamsięzłóżkaipoczłapałam
dokuchni.ZpokojuciociMarysidochodziłjejporanny
śpiew.Fałszowałatak,żeuszywiędły.Babciaswoim
zwyczajemkrzątałasięjużpokuchni.Wpowietrzuunosił
sięzapachświeżoprzygotowanegokakao.
–Dzieńdobry,babciu.
–Cześć,słoneczko.–Babciauśmiechnęłasięnamój
widok.–Miałaśwplaniedziśsobiepospać.Ciociacię
obudziłatymswoimwyciem?–Przewróciławymownie
oczami.
–Tymrazemciociępobiłtenpierzastyjegomość
odJanickich–poskarżyłamsię.
–Szczerze,tojawolękogutaJanickichniż
zawodzeniemojejrodzonejsiostry.Weźodgadnij
pomelodii,coonanuci.Noniemaopcji,żebysię
człowiekdomyślił.