Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
ROZDZIAŁPIERWSZY
Dzwonektelefonurozległsiętużpopiątejrano.
Natychmiastsięspinam,bowiadomo,żeotejporze
nigdyniedostajemydobrychwiadomości,
aprzynajmniejnieprzeztelefon.Czyktokolwiekmiał
okazjęcieszyćsięprzeddziewiątąrano,żebogaty
krewnyzostawiłmuwspadkufortunę?Naszczęściejuż
odjakiegośczasujestemnanogachiwłaśniepiję
drugąfiliżankękawy.Łatwiejzniosęto,cozaraz
usłyszę.
Przedchwiląwróciłamzcodziennegospaceru.
Opartaomureknanabrzeżuobserwowałamspokojną
wodę,szarąjakcałemiastootejporzeroku.Swoim
zwyczajempróbowałamwypatrzyćciepłeprądy
zJaponii,którewpływajądopółnocnegoPacyfiku
izmieniająlekkotemperaturęprzyliniibrzegowej,ijak
zwyklepoległam.Nieudałosię,nigdysięnieudaje.
Vancouver.Niektórzytwierdzą,żetopięknemiasto,
alezapewnechodziotych,którzynigdyniewałęsalisię
pomiejscach,którejanazywamdomem.Niebyli
naHastingsStreet,gdziedookołaprzepełnionych
śmieciamikontenerówpiętrząsięmalowniczesterty
strzykawek.Nieprzeszkadzaimszarenieboiszara
woda,botutajwłaśnietakwyglądająjesienne,zimowe
iwiosennemiesiące.Przyzwyczailisiędoulewnych
deszczów,którepadająztakązajadłością,jakbychciały
zmienićkolorytmiasta,cooczywiścieniemożesię
udać.Apotemnagleprzychodzilato,taksuche
igorące,żewszystkieokolicznelasyzaczynająpłonąć.
Oczywiścienawybrzeżujestwtedyprzyjemnie,ale