Treść książki

Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Rozdział3
WśrodęKonradniezdzierżył.
Zasiadłszytegodniadopóźnegoobiadu,zadumałsię
naamennadnieoczekiwanymspotkaniemanielskiego
stopnia.Niedawałomuonospokoju,odkądtamtej
poniedziałkowejnocywróciłdodomubezidealnej
musztardy,bezkoncentratudoskonałego,którezostały
wporzuconympośrodkualejkiwózku,zatozsamotną
paczkąmakaronuwgarściiwielkimmętlikiemwgłowie.
Awszystkotoprzezjednoniewinne„alleluja”.
Nodobrze,możenietakiecałkiemniewinne.Raczej
podszytepotępieniem,watowanepoczuciemwyższości
iszczodrzehaftowanereprymendąwycelowaną
wniesfornegoczłowieka,któryośmieliłsiępojechać
wieczoremnazakupyottak,poprostu,bez
merytorycznegoprzygotowania.Takczysiak,abstrahując
odkrojuizdobień,bezwątpieniabyłoto„alleluja”jaksię
patrzyipadłozustnajprawdziwszegoaniołastróża.
Takiegozkrwi,kościiświętegooburzenia.
AjeszczedoniedawnaRomańczukżywiłgłębokie
przekonanie,żeniktpozanimaniołanieposiada,nieijuż.
Posprawie.Choćmusiałprzyznać,żetaknaprawdę
nigdy,nawetpotamtejaferzezniedoszłąkonfiskatą
Licha,nigdysięniezastanawiał,dlaczegotowłaśnieon,
niepoprawnybezbożnikiprzypadkowydziedzicdalekiego
krewnego,któregoimięwciążwylatywałomuzgłowy,
miałbybyćowymszczęściarzem,wybrańcemsił