wpierś.–Atymbardziejbezsensownych.Niepozwolę
sobienato.Mamnadzieję,żewyraziłemsięjasno?
Grzesikwyjąłpaczkęcarmenów.Zgasiłzapałkę
nawietrze,obrzucającgliniarzazimnymspojrzeniem.
Zaciągnąłsięisplunąłnabrudnyśnieg.Łypnąłokiem
naDobrowolskiego,znówsięzaciągnąłizmrużyłoczy.
Pokiwałgłową.
–Jaknajbardziej.
–Cieszęsię–dodałspokojniejDobrowolski.–Niebędę
robiłproblemów,alewymagamszacunku.
KilkachwilpóźniejGrzesikzobaczyłwarkoczkrwi
wśniegu,ciągnącysięniczymtroppostrzelonego
zwierzęciaścieżkąpomiędzytrzcinami.Kilkanaście
metrówdalejjegooczomukazałosięmiejscezbrodni.
Widzącpochylającychsięnadnagimciałemgliniarzy,
pomyślał,żeznówstraciliwszystkieślady.
–Jakumarła?
–Bezbólu.
Nagłypodmuchwiatruporuszyłoszronioneźdźbła.
Trzcinynieprzyjemniezaszeleściły.Grzesikprzyglądałsię
ciału.
–Wżadnymrazie.Takniemożnaumrzećbezbólu.
–Można–odpowiedziałpolicjantrysującyszkic.
–Naszczęściedlaniej.
–Raczejnieczułatego,cozniąwyprawiał–wtrącił
Dobrowolski,dmuchającwzmarzniętedłonie.–Ciul
posrany.
10